Latest Entries »

Przenosiny bloga na platforme blogger.com

Siema,

Blog zostal przeniesiony i zapraszamy zainteresowanych na bloggera.

www.poluzujtamgdzieciecisnie.blogspot.com

albo po prostu www.monikucha.pl lub marych.pl

Ogolnie podpialem tam wszystkie domeny, jakie kiedys udalo mi sie w przyplywie biznesowego i inwestycyjnego geniuszu zarejestrowac 😉

Zatem zapraszamy, cos juz tam jest, ale nadal ogarniamy z Monia temat przeprowadzki, bo mialo byc pieknie i prosto, czyli eksport, konwersja, import i gotowe, ale, jak sie w sumie bylo mozna spodziewac idzie mocno po grudzie, wiec troche sie nadal z tym w wolnym czasie mordujemy. Takie troche uczucie, jakby sie czlowiek przeprowadzal do nowej chaty i mu trzema ciezarowkami przewiezli graty z roznych miejsc i tak wstawili bez ladu i skladu i wez sie z tym czlowieku potem męcz.

Ale widac swiatelko, wiec jestesmy dobrej mysli. Nowy material czeka, ale mowie, na razie priorytetem jest poradzenie sobie z kwestiami porzadkowymi. Pozdro i do zobaczenia na nowym.

Marcin

Zasadniczo zamysl był taki, ze blog przezimuje sobie w ciszy, spokoju i uśpieniu do sierpnia, czyli do planowanego powrotu na Bantayan (już wiemy, ze wyjeżdżamy na wyspe dopiero pod koniec wrzesnia, ale mniejsza w tej chwili o to). Zycie jednak pelne jest niespodzianek, niestety również tych niemiłych i niechcianych. Kilka tygodni temu dotarla do nas przygnebiajaca wiadomość o tragicznej śmierci jednego z naszych kompanow z Marikabanu. Znalismy się krotko i pobieznie, jednak mala filipinska wyspa jest, jak pisałem wcześniej, miejscem, w którym ludzie zyja w małych spolecznosciach i co za tym idzie znacznie mniej czasu upływa zanim się do siebie zblizaja. Marcin był postacia zagadkowa i tajemnicza od samego poczatku, na pierwszy rzut oka otwarty i towarzyski (gdy na tapecie była codzienność i tematy ogolne), niewiele mowil o sobie i swojej przeszlosci. Jasne było, ze chłopak zmaga się z tej przeszłości demonami, bo cos go na ten drugi koniec swiata wyrzucilo, ale wygladalo tez na to, ze powoli się wycisza, godzi, uspokaja i bierze w garść. Zorganizowal sobie domek tuz obok plazy, urzadzil male obejście ze skromnymi, aczkolwiek wystarczającymi  na codzien meblami i narzędziami, poukladal stosunki z filipińskimi sąsiadami, przygarnal bezdomnego pieska, kupil, wyremontowal i wyposazyl w przywieziony z Cebu nowiuteńki salonowy silnik Kawasaki mala rybacka lodke, która nota bene chciał ochrzcić i nazwac ‘Emperador’ (mimo, ze nie pil). Sugerowalismy ‘Po Makale’ (bo rozegraliśmy razem w te prymitywna gierke wiele partyjek podczas niekonczacych się cieplych wieczorow i nocy u Grocha), ale Marcin jakos nie był przekonany i miał zostać ‘Emperador’. Chlopak raczej otwarcie snul ambitne i dość imponujace plany na przyszlosc, glownie zwiazane z rybactwem, które chyba mocno mu się spodobalo. W wolnych chwilach wyplatal z kolorowych sznureczkow i nici bransoletki z muszelkami, którymi kilkoro z nas obdarowal na pożegnanie (wlasciwie miało być kurwa na do widzenia, przecież nie zegnalismy się nawet jakos specjalnie, nie ma co robic scen).

Prowadzac radosne i beztroskie zycie w tropikach zdawaliśmy sobie sprawe, ze tuz obok, wlasciwie nie obok, a wśród nas, zyje człowiek, który zmaga się z przeszloscia, ale jednocześnie mielismy wrazenie, ze sprawy zmierzają w dobrym kierunku i ten człowiek idzie ku swiatlu. Nie znamy wszystkich szczegolow, ale najprawdopodobniej doszło  w Polsce do zdarzenia, które z powrotem zaprowadzilo go na skraj przepasci i tam stracil rownowage.

Trzymaj się Marcin, gdziekolwiek jesteś. Obys odnalazl swój spokoj i cieszyl się obecnoscia tych, których tak bardzo Ci brakowalo, a których bliskości, mocno wierzymy, możesz teraz doswiadczyc. Niech Ci to przyniesie ukojenie. RIP.

Krabi i do domu…

Spedzilismy z Mateuszem i Markiem te pare dni w Bangkoku w miedzyczasie zegnajac Domela, bo ten udawal sie juz na zasluzony odpoczynek do stolicy naszego pieknego kraju by cieszyc sie sloneczna wiosenna pogoda i towarzystwem uśmiechniętych rodakow. Obeszlismy miasto na tyle, na ile pozwalal dość meczacy upal, czyli nie było to może kilkanaście kilometrow dziennie i więcej jak to się drzewiej zdarzalo, ale można powiedzieć, ze chłopaki zaliczyli zestaw obowiązkowy, może nieco okrojony, ale spoko, tym bardziej, ze nie sa typami zwiedzaczy na piechotę, co my z Monia w wielkich metropoliach akurat lubimy najbardziej. To była nasza trzecia wizyta w Bangkoku i, o ile miasto nieodmiennie fascynuje i znudzić się nim nie można nigdy, o tyle nie chodzi się już non stop z opadnieta szczeka i wybałuszonymi gałami, czego potem efektem sa wpisy, jak te z początku tej podrozy.

Po kilu dniach chłopaki stwierdzili jednak, ze chcą smignac na południe, wybor padl na Krabi, Monia uznala, ze to dobry pomysl, zatem ruszyliśmy we czworo nocnym autobusem z południowego terminala z zamiarem schlodzenia rozgrzanych miejskim zarem cial.  Nie moglem za bardzo spac, siedzieliśmy w srodku nocy na piętrze tuz za przednia szyba autobusu, kilometry uciekaly i dopadl mnie pewnien rodzaj melancholii. Zdalem sobie sprawe jak bardzo jesteśmy szczesliwi, jak niczego nam ostatnimi czasy nie brakuje do szczescia, jak niewieloma poważnymi kłopotami zaprzątamy sobie glowy, mam kolo siebie zajebista kobiete (akurat spi, so cute), zyjemy i robimy rzeczy, o których zawsze marzylismy (przyznaje, ze ja osobiście mniej, ale po tych kilku miesiącach, w ciągu których trafiliśmy na fantastycznych ludzi i we wspaniale miejsca, jestem absulutnie totalnie stuprocentowo pewien, ze była to dobra decyzja i za przekonanie mnie do niej będę Moni zawsze niezmiernie wdzięczny). W zyciu bym nie pomyslal, ze ten w sumie dość krotki okres z perspektywy całego zycia tak mocno na nie wpłynie i tak gruntownie zmieni do niego podejście. A to przecież dopiero początek, dopiero zaczynamy. Można było wcześniej, to prawda, ale w zyciu wiele rzeczy przychodzi jednak naturalnie, do podjęcia pewnych decyzji trzeba dojrzeć, poczekać, az skrzepna na tyle, by stanowic po pierwsze realistycza, a po drugie naprawdę pozadana alternatywę dla zycia, jakie się prowadzilo dotychczas. Dobra, wystarczy filozofii.

Z planowanego schładzania dupska niewiele w Krabi wyszlo, bo woda była tak ciepla, ze o niewielkim ukojeniu można było jednynie myslec naprawdę dalego od plazy, a nie zawsze się chciało dralowac taki kawal (ze sto, dwieście metrow od brzegu woda siegala ledwo powyżej pasa. Z racji, ze w ośrodku było naprawdę mało ludzi dostaliśmy oferte upgrejdu (zamiast najtańszego pokoju w większym budynku, jaki wcześniej bukowalismy, zaporoponowano nam nieco lepszy, za mala doplata), a gdy grzecznie odmowilismy pani w recepcji z uśmiechem stwierdzila, ze w takim razie da nam do dyspozycji dwa najlepsze domki w ośrodku za friko. Oferte przyjelismy, był to bardzo mily gest potwierdzający wcześniej wyrobiona opinie o zajebistosci Tajczykow, zwłaszcza na prowincji. W Krabi obawialem się trochę tlumow i hardkoru jaki zastaliśmy swego czasu na wyspie Phuket, ale miejscowka Klong Muang była oddalona nieco od glownych centrali przetwórstwa turystycznego, dodatkowo było już chyba nieco po sezonie, wiec delektowaliśmy przez pare dni się cisza, spokojem i bezludna plaza.

Dzis ostatnia noc przed wylotem do Mumbaju, potem kilka dni w Londynie, a potem już widzimy się w Polsce kochani. Nie będzie podsumowan, nie będzie pozegnan lez i teskonoty, bo, tak jak pisałem wcześniej, nie zegnamy się z Azja, a jedynie na pare miesiecy odwiedzamy Europe, by się z Wami znow zobaczyć i pozamykać to i owo. Do zobaczenia zatem, szykujcie wiosenna pogode 🙂

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Autobus z Bangkoku do Krabi kosztuje 680Baht/os. Podroz trwa 12 godzin. Autobusy odjezdzaja o 18:00 i 20:30 z Southern Bus Terminal. W cenie biletu zapewniony jest posilek w czasie przerwy.

Z Krabi, z dworca autobusowego trzeba wziasc autobus do Klong Muang lub Ao Nang.Taksowka kosztuje 160 Baht/0s.

Baiyoke Sky Hotel w bagkoku: cena bilety na wieze widokowa: 360baht, cena biletu laczonego z Seafood Buffet, all you can eat: 560 Baht

Musial niestety nadejsc dzien pozegnania z goscinnym Maricabanem i w ogole Bantayanem i Filipinami. Pisze niestety, ale co dziwne, mimo paru uronionych lez zarówno ze strony gospodarzy jak i gości opusczalismy goscinna wies bez zalu tak dużego, na jaki ona zasluzyla i jakiego się spodziewaliśmy. Bo tak naprawdę nie zegnamy się wcale, a mówimy jedynie do zobaczenia  i widzimy się wkrótce, być może już za pare miesięcy.

W telegraficznym skrocie o ostatnich paru, parunastu dniach, wszystko z pamięci, bo na serio poczuliśmy się na wyspie jak w domu, a z codzienności mało kto robi notatki, czy opisuje ja w sieci, no może jacys artyści, albo przesadni ekstrawertycy, albo nie wiem, może intrawerycy, , którzy nie potrafią skanalizować emocji w rzeczywistym swiecie, w każdym razie my się do tych grup nie zaliczamy. Odwiedzilo Grocha jeszcze pare ekip, niezmiennie pozytywne typy, taki Jurek z zona Kasia, hodowcy wezy z Pomorza, maja tych gadow parędziesiąt, dla mnie to szajba, ale ci o nich mogą gadac sporo. Jurek w ogole po przejściach, bo, nie wiem czy pamiętacie, jak byliśmy mali, to w Gdansku Oliwie podczas konceru Golden Life wybuchl tragiczny w skutkach pozar, zespol nagral potem z przyjaciolmi piosenke ‘Zycie choć piękne tak kruche jest’, z ktorej dochod o ile pamiętam miał trafic do poszkodowanych i rodzin ofiar, ogolnie był to wtedy w Polsce glosny temat (o ile dobrze pamiętam jakos na początku lat dziewięćdziesiątych, bo byłem w liceum). No i ten Jurek akurat na koncercie był, udało mu się z poważnymi obrażeniami uciec z tego piekla, potem wielomiesięczne leczenie, liczne zabiegi chirurgiczne i rehabilitacja w klinice poparzen w Siemianowicach Slaskich, mocna historia, ale zakonczona chyba happy endem, chłopak plywa na windsurfingu, ogolnie jest wysportowany, po oparzeniach jak na moje niewprawne oko nie ma az takich sladow, jakich można by się było spodziewać, a zagraniczni lekarze sa pod wrazeniem roboty wykonanej przez polskich specjalistow. Był tez Ignacy z Justyna, Warszawiacy z telewizji TVN, kumple tego Domela, kroty kreci na Filipinach dokument o szamanach. Zrobili we trojke traske po Azji, z której tez szykują jakas filmowa relacje, z pewnoscia wkleje linka, jak już będzie gotowa, bo trailer mile zacheca.

Huberto ktoregos dnia znalazł na prosbe Domela kolege dysponującego taka sredniej wielkości lodka, bo Domel musial pogadać pewnym szamanem mieszkającym na jednej z okolicznych wysp, nazywajacej się Hilantagan i korzystajac z okazji wybraliśmy się tam cala ekipa, z chłopakami-informatykami, Monika i Kamila, które akurat zatrzymaly się w Santa Fe podczas objazdówki po Filipinach, a które przez znajomych cos z Grochem laczylo i z takim jeszcze Markiem z Lubina, przedstawicielem mniejszości etnicznej Lemkow z Dolnego Slaska. Na te mniejszość jest podobno teraz w Polsce szajba, bo zespol Lemon (zlozony z Lemkow wlasnie) wygral w telewizji jakiś konkurs talentow i teraz jest gwiazda. A ze swiat jest maly to się okazało, ze gitarzysta tego zespołu jest wspollokatorem Mateusza z Wroclawia, a Marek kuzynem tego gitarzysty i się chopaki poznali. Wiem to na razie z opowiadan, ale ci Lemkowie to podobno mocna ekipa, co jencow nie bierze. Opowiesci nie nadaja się niestety do upubliczniania. Kropka. Hehehhe 😉 Domelowi z tymi szamanami trudno ujechać, bo albo ich nie ma, albo sa napruci, albo akurat maja dzień, w którym opuszcza ich moc, no ewidentnie jakas klatwa wisi nad tym jego filmem. Jednyna osoba, o której wiem, ze udaje mu się z nia dogadać, jest ten nasz szaman Ondo, u którego byliśmy na urodzinach, może dlatego, ze dobrze zna się z Grochem. Reszta, mowi Domel, jest jakas nieufna. Ale chyba się chlopak nie poddaje. Podczas snorkelingu przy rafie na tej wyspie Monia zgubila taka swoja ozdobe, kamien, rodzaj chyba amuletu , który nosila na szyi i do którego była zawsze mocno przywiazana, jakkolwiek smiesznie to brzmi. Myslalem, ze będzie lament, ale o dziwo przyjela to ze spokojem, bo w sumie jak już cos takiego zgubic, to nie ma lepszego miejsca niż magiczna filipinska wyspa. Wracalismy już po ciemku, co było trochę emocjonujące, bo tutaj lodzie nie spelniaja standardow ISO, ale fale były do przyjęcia, dystans nie powalal i wszystko, jak zwykle, dobrze się skonczylo.

Wielkanoc to na Filipinach okres szczegolny i chociaż nie udało nam się spedzic na wyspie samych swiat to atmosfera tego co miało nadejść powoli zaczela się wszystkim udzielać. Nie chce pisac o szczegolach, bo byłoby to bardziej zgadywanie, ale jest temat który liznęliśmy, a mianowicie przedswiateczne wielkie derby kogutowe. Pamietam (i w tych względach nic się nie zmienilo), ze na początku tego tripa miałem opory przed jazda na słoniach, zal było człowiekowi trzymanych w klatkach tygrysow i wzdrygal się na myśl o małpich pokazach talentow, czy ‘sanktuariach’ krokodyli i wezy. I niby zdaje sobie sprawę, ze kupując bilety na event typu cockfighting dokładamy swoja cegielke do okrucieństwa i bezwzglednosci na swiecie, ale jest to na tyle charakterystyczne wydarzenie dla lokalnej spolecznosci, ze nie biorac w nim nigdy udziału odcina się od czegos bardzo dla Filipin charakterystycznego. ‘Sport’ jest okrutny co dziwi jeszcze bardziej, gdy wezmie się pod uwagę fakt, ze Filipinczycy sa z natury bardzo bezkonfliktowi i nieagresywni, a na gest otwartości i przyjazni reagują odwzajemnieniem. Pisalem kiedyś tak: . Nieco barbarzynska rozrywka lokalnej ludności sa walki kogutow, dość halasliwe i zywiolowo reagujące towarzystwo z ciekawym rodzajem zacięcia w oczach większości. Walki sa poprzedzone rytualem podkurwiania tych kogutow na siebie, one tam się stroszą, a w międzyczasie dość dużym chaosie wśród okrzykow przyjmowane sa zakłady. W razie wygranej otrzymuje się 170% postawionej kwoty, bo 30% wyplaty zostaje w kieszeni tak zwanego bukmachera. Radosc po wygranej okazywana jest szczerz i glosno, niestety przy największych wybuchach radości nie udało mi się ustalić o jakiego rzedu kwoty chodzilo. Wokół ringu i takiej dróżki prowadzącej do wyjścia rozlokowane sa stoiska oferujące grillowane udka, skrzydełka i inne drobiowe czastki. Biorac pod uwagę lokalizacje, można spokojnie domniemywać, ze co 10 minut maja swiezy towar. Troche człowiekowi zal tych kogutow, ale nie patrzylo im z oczu jakos specjalnie inteligentnie, a smierc wygladala na szybka. Tym razem było podobnie, z tym, ze arena miała rozmiary małego koloseum, ludzi miescilo to znacznie więcej, chalas, ekscytacja, podniecenie i emocje wylewaly się przez dach, a kwoty stawiane na poszczegolnych ‘zawodnikow’ były astronomiczne. Byliśmy wcześniej z Kacha z Warszawy, Marta i Matem i Andrzejem na kogutach w miejscowości przy drodze prowadzącej do Madridejos i tam nasz największy zakład zawarliśmy na 700 piso (jakies 56 zlotych) i wydawalo się nam, ze gramy ostro. W Bantajanie, podczas tego Grand Derby banknoty tysiacpesowe (80zl) szeliscily w rekach non stop, zmienialy wlascicieli, zmięte rzucane były na ring, chaos był taki, ze w sumie do teraz nie wiem, jak ci zakladajacy się ze sobą po rozstrzygnieciu pojedynku rozliczali. (Jako ciekawostke napisze, ze gdy następnego dnia odwiedziliśmy odlegle o jakies 10 kilometrow miasteczko (bo mieszka tam kobieta, u ktorej kupujemy zajebisty, acz trudny w dostaniu lokalny owoc o nazwie lanzonis, jej maz przywozi toto z Cebu) to nas ludzie zaczepiali na ulicy i mówili ze poprzedniego dnia widzieli nas na derby). Przyszlo nam nawet do glowy, żeby kupic takiego walczącego koguta i wystawić go w zawodach, byliśmy nawet w tym celu u lokalnego hodowcy i trenera, kogut był piękny, duzy i silny, za jedyne 120 zl mogl być nasz, ale okazało się, ze nie da rady już go w derby wystawić, wiec przelozylismy zakup na jesien.

Pare wieczorow spedzilismy w wartej wspomnienia przydrożnej imprezowni o dumnej nazwie Route 66. Poza dyskoteka odbywa się tam cos, co można nazwac kabaretem ladyboyow, czyli homoseksualistow przebranych za dziewczyny. W Tajlandii takie typy sa tak dobrze zrobione, ze niemożliwe jest wręcz ich na pierwszy rzut oka odróżnienie od lasek na drugi tez czasem trudno), na Filipinach, przynajmniej na Bantayanie, robota jest duzo bardziej prowizoryczna, ale i tak sa jaja. W tej dyskotece, podobnie zresztą jak w Marikabanie i na fiestach wprowadzilismy do lokalnej specyfiki cos, co oni teraz nazywają jumping dance, lokalesi bowiem w tancu trzymają nogi na podłodze, albo przestepuja z nogi na noge i zmysłowo się wyginają, a my podskakiwaliśmy w rytm niezmiennie tam katowanego chamskiego techno, które to zresztą w końcu bardzo ze względu na specyfikę sytuacji polubiliśmy. Z tym zmysłowym tancem niektorych lokalnych dziewczyn jest taki temat, ze sposób w jaki one się ruszają jest wręcz bezwstydnie lubiezny, a co ciekawe, male dziewczynki (na tyle male, ze nie mogą być swiadome seksualności) tanczac na plazy do spiewanych przez siebie piosenek poruszają się dokładnie w ten sam sposób. Zastanawialismy się z Monia skad się to bierze i jedyne do czego doszliśmy to wniosek, ze czerpią wzorce z Zachodu, a ze ogladaja go na teledyskach takich gwiazdeczek jak Beyonce, Rihanna, czy ta laska od Lewisa Hamiltona, to po prostu zakladaja, ze tak się rusza na imprezach cywilizowany swiat. W ogole z ekipa zawsze i wszędzie byliśmy bardzo otwarci, i w tancu i w gadce i przy napitku i przy jedzeniu, wiadomo o co chodzi, zatem zawsze byliśmy niezmiernie cieplo witani. Ja tego nigdy nie czulem i jakos podświadomie chyba nie lubiłem, ale małomiasteczkowe (bo mowa teraz o Santa Fe) klimaty sa zajebiste, wszyscy nas znaja i witaja z uśmiechami, normalnie na rynku się zna ekipy ze staraganow, w restauracjach i przydrożnych budach do staffu się człowiek zwaraca po imieniu, po dziewczyny stamtąd się wieczorami podjezdza na motorkach i razem uderza do Route 66, niejednokrotnie we trojke na jednym sprzęcie, ladyboye uśmiechami witaja cie na ulicach i z radocha wskakuja na motor jak trzeba gdzies ich podwieźć, człowiek nabiera dystansu do wielu rzeczy i na wiele się otwiera. Blond wlosy i rudy zarost dzialaja tak, ze zdarza sie, ze nastoletnie laski normalnie doslownie piszcza na ulicach, nawet jak jestem z Monia. A kazdy ma w sobie odrobine  proznosci i milo sie czasem poczuc jak papiez, gdy sie machnie reka. Ostatnio z Matem wskoczyliśmy w takiej budce z hamburgerami dla zartu za lade, dziewczyny daly nam swoje fartuchy i trzepalismy burgery jak zloto. (Te motorki, o ktorych wspominam to Honda XRM napopularniejszy jednoslad na calych Filipinach, na naszej wyspie dajacy spokojnie rade wszędzie, doslownie raz był problem na stromym podjeździe z Monia w takich małych gorach w dzungli, wypozyczenie na caly miesiac to jakies 300zl, pali to tyle co nic, policja nie lapie, o kaskach itp nikt nie slyszal, problem komunikacji lokalnej rozwiazany w 100%, zyc nie umierac)  Ja w ogole zawsze byłem zwolennikiem zatrzymywania się w trasie na dluzej, tak by nieco wsiaknac i glebiej poznac, a nie przemieszczania się za wszelka cene i lizania jedynie po powierzchni tego co po drodze. Mamy teraz dowod, ze ma to wielki sens.

Pisze te słowa pierwszego poranka w Bangkoku, przylecieliśmy tu bowiem na kilka dni z Mateuszem i Markiem, tym Lemkiem, mistrzem swiata w przygarnianiu kropka. Ale nie ma opcji, żeby na Bantayan nie wrocic, bo mamy jeszcze pare niezamkniętych projektów. O kogutach już pisałem, ale lepszy jest temat taki, zeby u Huberta zamowic i ufundować rzezbe dla lokalnej spolecznosci, niestety nie mogę w tej chwili napisac więcej, w każdym razie projekt jest ambitny i zajebisty, po reaktywacji bloga, która nastapi poznym latem lub wczesna jesienią puszcze trochę farby. Jeszcze tego tylko brakuje zebysmy z ekipa u Grocha zostali mecenasami sztuki hehehhe, w sumie czemu nie, dopóki fantazja w narodzie nie ginie…

Male tancerki na plazy 🙂

Reakcja dzieciakow, gdy przejezdzamy skuterem przez wioske 🙂

Maricaban Fiesta – Wyspa Bantayan

Siedze sobie wlasnie z laptopem Moni w duzym salonie polaczonym z kuchnia, Domel, kolega Grocha ze starych czasow Warszawy, pracuje nad dokumentalnym filmem o filipińskich szamanach (przyjechal tu bowiem z ambitnym planem popełnienia takowego), wpadl w odwiedziny Marcin, ten od lodki, co mieszka w szałasie przy plazy, Monia z DenDen bawia się z Juanita, Grochu ogarnia temat swojego bloga i konta breakdacycle.com na facebooku, wlasnie dzwonil Mareczek z Dublina, ze już se zalatwil wuchte nadgodzin na nadchodzące tygodnie by pozwolić sobie na kolejny miesięczny urlop (zgadnijcie gdzie go spedzi), Mat i Andrzeju jutro wracają z Singapuru, przyjechaly dwie nowe laski z Polski (w ogole trochę poplynelismy w weekend, ale o tym za chwile), co chwile wpada ktoś z bliższej i dalszej rodziny Den, no jest po prostu mega zajebiscie, z ciekawymi ludzmi (choć Grochu wspominal o paru dziwnych typach), każdy cos wnosi do towarzystwa, jest luz i spokoj, zupełnie serio od czasu kiedy tu zamieszkaliśmy nie było wśród domownikow nawet nieporozumienia, jest smutek i pożegnania, gdy ktoś wyjezdza, jest ekscytacja gdy przyjedzaja nowi, toczy się zycie. Mieszkamy wlasciwie wszyscy razem, ktoś się tam smieje, ze komuna, wlatuje Hubert (ten filipiński artysta rzeźbiarz ze wsi, o którym pisałem wcześniej) wita się, odpala se Predatora na DVD siada przed telewizorem i oglada, John, człowiek z bogata historia (motto zyciowe COTA – careful of trusting anybody) o ciele pooranym bliznami po ranach ciętych, kłutych, postrzałowych oraz innej proweniencji wpada na browara, albo po prostu pogadać jak akurat nie ma roboty (a nie ma dość często, bo o nia na filipińskiej wsi trudno), po prostu otwarty dom w czystej formie, czegos takiego na Zachodzie ze swieca dzisiaj szukac. Juanita na codzien przebywa z tak duza liczba cioc (tez takich paroletnich, bo Den, co tu normalne, ma liczne rodzeństwo), kuzynek, kuzynow, wujkow, znajomych itp., ze człowiek momentalnie rozumie, dlaczego wszelkiej masci umiejetnosci społeczne to nie jest w ogole tutaj temat. Podejrzewam, ze gdyby Filipinczycy dowiedzieli się, ze w Europie uczy się takich umiejetnosci, postepowania z ludzmi, asertywności itp na kursach i pisze poradniki na temat to tylko z powszechnej uprzejmości (a może tez z niedowierzania) nie popukali by się w glowe. Pisalem już o tym, tu ludzie zyja ze sobą, a nie obok siebie. Jest to absolutnie niezwykle ciekawe i wciagajace. Nie przechodzi się przez wies mowiac jedynie dzień dobry znajomym krzatajacym się w swoich obejściach. Nie tyle, ze trzeba, wypada, należy itp. się zatrzymać i zamienic choć po kilka zdan, ale tak się po prostu robi, tak jest po prostu naturalnie i, co ciekawe, wsiaklismy w ten stan, poplynelismy z tym nurtem z nieopisana przyjemnoscia. Zrobilismy tez ostatnio kilka motorkowych objazdow okolicznych wsi (szuter, bloto, teren, czasem hardkorowy z wystającymi koralowcami, przebite detki to codzienność, honda XRM 125, najpopularniejszy filipiński pierdoped daje mocno rade) i niezmiennie jesteśmy witani niezwykle cieplo, ten gest uniesienia brwi, o którym pisałem wcześniej czyni po prostu cuda jeżeli chodzi o przełamywanie pewnej niepewności miejscowej ludznosci co do tego z jakim rodzajem przybysza maja do czynienia. W ogole nie ma możliwości, ze na Filipiny nie wrócimy i mam nadzieje, ze wcześniej raczej, niż pozniej.

Ale miało być o plynieciu, plywa się zazwyczaj w jakim plynie i tego plynu było w ostatni weekend sporo, bo w Marikabanie zawitala doroczna obwozna Fiesta, największa impreza lokalnej spolecznosci. Cale zamieszanie rozpoczelo się już w czwartek, a poprzedzone było paroma tygodniami mniejszych imprez (konkursy, turnieje sportowe, zabawy taneczne), o których już wspominałem. No ale Fiesta, taka prawdziwa, jest raz w roku i to był nasz czas. Cala wies i okolice (a na kulminacyjana noc cala dosłownie wyspa, były TLUMY) zbierają się w okolicach boiska do koszykówki, które jest epicentrum wydarzen, wokół rozstawiają się stoiska gastronomiczno-rozrywkowe, w okolicznych sklepach konczy się caly asortyment plynny, po czym sklepikarze zamykają budy i dolaczaja do zabawy, kwitnie hazard (po początkowej super passie, przerabalismy w jakas godzinke wszystko, co mielismy na te zabawe przeznaczone, ale kwota nie zabija, nie napisze o jaka chodzi, żeby się nie narazić na smiesznosc), tance trwaja do wczesnych godzin rannych, potem niedobitki przenosza się na plaze na afterka. Na afterku urzadza się wielkie ogniska ( w sumie nie wiem, czy to tradycja, ale wyszliśmy ekipa na plaze, za nami tlumek ze dwudziestu nastolatkow, który sam z siebie takie ognisko urzadzil) i przez te ogniska urzadza się skoki. Plona suche liscie palmowe, a plomienie buchaja na dosłownie dwa metry w gore, ale nie takie rzeczy się z chłopakami robilo. Monia była trochę wscieknieta, wlosy na glowie, brwiach, rzesach i brodzie mam częściowo popalone do dziś (na nogach nie mam prawie wcale) ale oj było warto, tym bardziej, ze przecież taki skok to jest chwila moment i nie ma opcji, żeby się stala jakas krzywda (no chyba, ze włosom). Kulminacyjnym punktem dnia pierwszego były wybory malej miss wsi, niezwykle urocze dziewczynki dawaly z siebie wszystko, nam zabawe popsul fakt, ze poszla fama, ze wybory sa ustawione. Cos musiało być na rzeczy, bo na początku imprezy przysiadł się do nas John (ten od blizn), plotke potwierdzil, po czym prawidłowo wskazal dziewczynke, która potem zwyciezyla. Chciałbym wierzyc, ze to wymysl, tym bardziej, ze wygrala corka znajomej Grocha, a poza tym startowalo kilka przeuroczych dziewczynek, które znamy dobrze, bo często przychodzą do nas na plaze, a na skuterze rozpoznają nas nawet w nocy, gdzie ja ledwo dostrzegam ich twarze w lichym swietle reflektora i wykrzykują w glos nasze imiona (to zresztą jest codzienność). Dziewczynki na drugi dzien wpadly nawet na plaze wystrojone jeszcze w takie diademy z wyborow, na szczescie dla każdej z nich znalazła się poprzedniego wieczora szarfa wicemiss i jakies chyba nagrody pocieszenia. Ogolnie było to dla nich ogromnie wazne przezycie. Imprezy taneczne już opisywałem, z tym, ze tym razem był taki tlum, ze ludzie ledwo mieścili się na boisku, a wychodząc po każdej piosence wpadali na krzesła poustawiane wokół naszego VIPowskiego stolika, bo znowu go mielismy i dzieliliśmy z ekipa od Grocha oraz rodzina DenDen i znajomymi ze wsi. Dodatkowo ludzi było tyle, ze eksodus nie rozpoczynal się jak zwykle po wybrzmieniu ostatnich taktow piosenek, tylko na kilkanascie sekund wcześniej. Wygladalo to dosyć komicznie, bo czesc osob się bawi, czesc się już tloczy w kierunku wyjścia (boisko jest otoczone murem i te wlasnie mury się opuszcza), czesc już powoli szykuje się do wejścia na następny kawalek, w wejściu na samym srodku ustawiony jest stolik obsługi, który dodatkowo utrudnia przepływ tłumu, chaos. Na szczescie nie musieliśmy się w to bawic, bo mielismy ten stolik. Zatem potańczyliśmy ostro z chłopakami i dziewczynami, u Grocha, oprócz Domela od szamanow byli akurat Ignacy z Justyna z Warszawy, przyjechali tez panowie informatycy z Santa Fe (ledwo potem zdazyli na poranny prom, który miał ich zawieźć na samolot do Singapuru) i dwie mocne laski z Warszawy Marta i Kasia, wiec nie dziwota, ze było bardzo milo. Ostatniej nocy zjechalo się tak duze towarzystwo, ze momentami czulem się niepewnie, mimo, ze byliśmy ze znajomymi miejscowymi i ogolnie czesci imprezowiczow już się opatrzyliśmy. Nadal jednak wśród innej części budziliśmy spore zainteresowanie z powodu wzrostu, koloru skory, a przede wszystkim wlosow, sposobu tanca itp. Ale, choć niektorzy z tych miejsowych radzili, żeby się samemu po okolicy nie szwedac, obylo się bez ekscesów, jeden chłopak dostal podobno szybkiego strzala w gebe, ale w tlumie i nie wiedział nawet od kogo (niby pamietal czerwona koszulke napastnika). Hubert potem opowiadal, ze widział grupke młodzieży, a wśród nich chłopaka, który w pospiechu zdejmowal koszulke by utrudnić identyfikacje hehhehe, ale nie wiem, czy te incydenty były ze sobą powiazane. Raczej watpie. Ogolnie impreza mocno na plus, ale daliśmy w palnik trochę za mocno, dodatkowo Marcin (ten z plazy)wodował swoja lodke i tez akurat była okazja do swietowania, ta Kacha z Warszawy to już w ogole kwas nienasycony, wiec ostatnia impreze konczylismy jakos o dziesiątej nad ranem, a ze w sklepie u Marcina, obok którego chaty siedzieliśmy, ostaly się tylko 2 butelki piwa, trzeba było kupic flaszke lokalnego rumu Tanduay. Napisze tylko, za ta bezczelna, dokonana w bialy dzień zdrada Emperadora poskutkowala dotkliwym kacem i litościwie spuscmy na reszte zaslone milczenia 🙂

Korzystam z wolnej chwili, bo od rana przygotowywaliśmy na rozen kolejnego swiniaka. Tym razem padl pomysl, żeby zamarynować go w brandy, poszlo tego 10 litrow, az zal było patrzeć. Swiniak nabral koloru, wlasnie w jego brzuchu zaszyslismy ziola, przyprawy itp., zalane spritem i czescia tej brandy pozostałej z marynowania, bo już tego raczej pic nie będziemy, choć były rozne pomysły i zwierz zaczyna powoli obracać się nad paleniskiem. Danie nazwalismy Lechon Emperador. Najlepsza swinia na Filipinach wystepuje wlasnie w tej okolicy, mowia na nie lechon cebuano (od pobliskiej wyspy Cebu) i to wyjasnie pierwsza czesc nazwy. Emperador to calkiem przyzwoita lokalna brandy, w cenie chyba dwukrotnie wyższej niż lokalny Tanduay, ale nauczyliśmy się tego pic od tych Dareczkow z Warszawy, o których pisałem wcześniej, a po ich wyjeździe jakos tak zostało. Darek to bral mimo ceny (kto bogatemu zabroni hehe), bo w szyjce jest taki plastikowy lejek, którego normalnie nienawidzę, ale który ponoc uniemozliwia wlewanie falsyfikatu. Zatem swiniak zalany jest Emperadorem, emperador znaczy cesarz, wiec lepiej by było, żeby to wszystko wyszlo smakowite. Lece do chlopakow na ogrod. Dochodzi piata po południu, Polacy, Anglicy i Filipinczycy maja taka tradycje, ze o piatej otwieraja już na legalu browara. Zdrówko.

Post scriptum: Swiniak zarzadzil cala okolica, wyszedł po prostu rewelacyjnie, kolor bajka, piekl się dluzej niż ten pierwszy, bo nad mniejszym paleniskiem, ale warto było poczekac. Jak zwykle wokół centrum całego zamieszania, zarówno na terenie ogrodka, jak i za plotem zebral się maly tłumek znajomych, bo chociaż przy samym zwierzaku pracuje z czterech, pieciu chlopakow, zawsze jest to jakies wydarzenie i się we wsi po prostu wie, ze cos jest na rzeczy, wiec ziomki się schodza (był tez szaman, ten, u którego dwa dni wcześniej byliśmy na urodzinach), tym razem dodatkowo zaciekawieni nasza specjalna alkoholowa marynata. Wytlumaczylismy chłopakom geneze nazwy, zdradziliśmy sekrety receptury, ogolnie wszyscy zaintrygowani pomysłem i zachwyceni smakiem (bo rzeczywiście było to bardzo smaczne, ale trudno powiedziec w jakim stopniu to zasluga brandy), a jeden z nich z powaga na to: ‘Jak będę miał kase, tez sobie kaze upiec Lechona Emperadora.’ Troche się posmialismy. Cala wies o tym gada: przybysze z innego swiata (oczywiście z pomocą miejscowych specow od tematu) upiekli dla wszystkich prosiaka, o jakim nikt wcześniej nie slyszal. Tak się wlasnie tworzy legendy.

 

Dzien po naszym powrocie z Cebu, z tej wyprawy po przedluzana wize, uformowal się na południowy zachod od nas przesuwający się w strone Indonezji tropikalny tajfun. Bantayan był jedynie musniety, ze dwa, trzy dni padalo i mocniej wialo, jednego dnia nie było pradu i wody, siedzieliśmy i gadaliśmy w salonie wokół stolu przy swieczkach i drinkach, bo co było robic. Czesc promow na Cebu była odwolana, na szczescie nie odwlekaliśmy wyjazdu tam do samego końca, bo trzeba by było kombinować.

Wspominalem wczesniej, ze duza wage na Filipinach przywizuje sie do najogolniej mowiac magii, czarow, wrozb i luźno powiazanej z tym wszystkim medycyny naturalnej. W wiosce w której mieszkamy jest dwóch szamanow, jeden zajmuje się sprawami związanymi z ladem, drugi z woda. Nigdy z Monia nie czulismy, jak to dzisiaj mawia mlodziez, zajawek na tego typu tematy, wiec nie bardzo mielismy z nimi do czynienia. Gdy zaproponowano nam po przyjeździe leczniczo-magiczne seanse, jako lokalna atrakcje niespecjalnie dostepna dla każdego turysty ośrodkowego to jednak grzecznie odmowilismy i podziekowalismy. Ale gdy przypadaly okragle pierdziesiate urodziny jednego z szamanow i zostaliśmy z ekipa z Polski zaproszeni jako międzynarodowi honorowi goście, to już nawet nie tyle niezręcznie było odmowic, co po prostu wbiliśmy na impreze z checia, radoscia, ciekawoscia i ekscytacja. By dojść do chatki szamana trzeba zapuscic się nieco wglab wyspy, w sumie niedaleko, ale sciezka jest waska, kreta i co kawalek wyrastają na niej ostre jak cholera skaly koralowe. W drodze na balet już zmierzchalo, wiec niektórzy zapobiegawczo zamiast klapek założyli adidasy. Ci mniej cwani do dzisiaj pielegnuja trudno gojące się w tropikach rany, zra antybiotyki i klna, ze nie mogą nawet lyknac browara. Wracalismy bowiem w ciemnościach i po imprezie się jakby latwiej z kretych sciezek wypada, wiec wypadl jeden Mareczek, chłopak z Dublina, znaczy z Polski, ale mieszka w Dublinie, zeglarz, masarz-amator, joker, ekonom, podroznik, człowiek encyklopedia oraz erotoman gawędziarz. Jednym słowem zajebisty kolo i tez mysle, ze nie jest to nasze ostatnie spotkanie, bo po pierwsze primo jesteśmy już ustawieni na letnia wizyte w Irlandii, po drugie primo pociąga nas żeglarstwo, a uchylają się drzwi, po trzecie primo bliski kumpel Marka ma szkole nurkowa na Mauritiusie, wiec bedziemy badac temat praktyk nurkowych nie tylko na Koh Tao, a po czwarte i ostatnie primo ultimo to naprawdę fajny chłopak. Ale do rzeczy: zanim dotarliśmy do chaty szamana zrobilo się już zupełnie ciemno, przed chata, pod taka wiata siedziało przy stole ze 20 może 30 osob, a sam szaman był już wlasciwie gotowy. Nie wiem, czym się wprowadzil na wyższy poziom swiadomosci, ale wygladalo na to, ze najpowszechniejszym, ogolnodostepnym plynem znanym człowiekowi pod kazda szerokoscia i dlugoscia geograficzna. Przywitalismy się z gospodarzem, zlozylismy zyczenia, postawilismy przed towarzystwem krate browara i pare butelek rumu i usiedliśmy na naprędce zorganizowanych lawkach. Towarzystwo slabo było widać, a w takich okolicznościach ciężko o integracje, ale nasza ekipa wyjela zabrane z mysla o drodze powrotnej latarki, podwiesilismy je pod ta wiata i było dużo lepiej. Lokalesi zorientowali się chyba wtedy, ze faktycznie bez swiatla się slabo w nocy siedzi i zaczelo się jakies zamieszania. By nie nudzic, wiata za kilkanaście minut była normalnie rozswietlona zarowkami a prad pociagniety przez zarosla przedluzaczami z wioski, w pobliżu której szaman mieszkal. Wtedy się zaczelo na dobre, nie będę się rozpisywal, ale wspomnę, ze ta wies i ta chata to był totalny zywiec, native w czystej postaci, ludzie biedni, acz jak zwykle otwarci i zaciekawieni, na swój sposób dumni i zaszczyceni, ze pod ich dachem, przy ich stole zasiadają tak znakomici, międzynarodowi goście. Grochy mowi, ze będą ten wieczor długo na wyspie wspominać. Poczestunek skladal się z rosolu, Monia mowila, ze mieso jakies inne od tego, do którego przywykliśmy, kura okazala się kogutem i to z tych walecznych, nie tłustych, do tego jakiś ryz itp. Zjedlismy nie tylko z grzeczności, ale wlasciewie zapetytem wywołanym ciekawoscia. Poczatkowo czesc gości twierdzila, ze glosne spiewy w dżungli nie wroza nic dobrego, ale szaman powiedział, ze spoko, dawajcie, wiec najpierw nasza ekipa po polsku, a potem oni po filipińsku, odśpiewalismy huczne ‘sto lat’ i nastapil etap zwany pogaduchami, czy jak kto woli zajęciami w podgrupach, porobiliśmy pare fotek. To nowu potrwało pare godzin i tak chyba przed polnoca ktoś rzucil haslo, ze w wiosce jest maszyna do karaoke. Wspominalem, ze Filipinczycy to uwielbiają i maszyna musi być i basta, nawet jak nie ma pralki, czy odkurzacza, hehehhe z tym odkurzaczem to już se robie jaja, nie ma takiego wynalazku w ogole, a i nie wiem, czy w Maricabanie ktoś, poza Grochem, dysponuje pralka. Ale uderzyliśmy z chaty szamana prosto na to karaoke i było znow super, maszyna przykryta strzecha, wokół niej zgromadzieni mieszkancy wsi, każdy po kolei bierze mikrofon, wybiera z katalogu numer piosenki (sa do wyboru piosenki w roznych jezykach, polskiego niestety nie było, ale wybor był imponujący, katalog grubasny) i zaczyna się wystep, po którym maszyna wystawia note za walory artystyczne i zgodność z oryginalem. Podklad muzyczny jest profesjonalny (jak ktoś ogladal ‘Szanse na sukces’ to wie o co biega), zatem bez linii malodycznej, wiec mój ‘New York, New York’ Franka Sinatry wyszedł tak se średnio na jeża, na pocieszenie wiem, ze to trudna piosenka. Było około polnocy, wies bawila się w najlepsze, a kilkuletnie dzieci ani myslaly o snie. Tez miałem wrazenie, ze nasze odwiedziny były takim w tej wiosce malym wydarzeniem, nieczesto się pewnie zdarza, ze w srodku nocy trafia tam zagraniczna ekipa i do tego mocno rozspiewana, no bo przecież byliśmy już po urodzinach.

Ciekawa sprawa jest filipińskie nieformalne przywitanie, polegające na szerokim rozwarciu oczu i jednoczesnym podniesieniu obu brwi polaczone z ruchem glowy w gore (taki ruch jak w naszym dzień dobry, tylko zamiast pochylać glowe, zadziera się nos do góry). Uwagę na to zwrocil Mareczek (uważny obserwator rzeczywistości) i jakos nas wzielo, bo nie wiem czemu gest wydaje się bardzo komiczny. Dziewiec na dziesięć osob zareaguje odwazajemnieniem takiego powitania, ta jedna jest po prostu zbyt zdziwiona. No wiec chodzimy po wsi (bo żeby dojść do plazy trzeba przez czesc wsi przejść, jakies 5 minut) i tak zadzieramy te nosy, rozwiaramy powieki i unosimy brwi, to samo gdy wjezdzamy skuterem do Santa Fe, czy Bantayanu. I tak trzeba zwolnic, bo ruch (glownie piesi i pędzone pedałami tricykle) bywa natężony i nieprzewidywalny, wiec dlaczego nie umilic sobie podrozy witając mieszkancow odwiedzanego miasteczka w sposób tylko im znany. Budzi to niezmiennie sympatyczna reakcje, dodatkowo jest niezwykle ciekawe, bo naprade przysiaglbym, ze każdy miejscowy wypracowal dla siebie jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny styl.

Na Bantayanie pojawila się tez nowa ekipa, dwóch chlopakow z Wroclawia, którzy fajnie kombinuja, by osiedlić się w tropikach, a czarna robote odwalac zdalnie przez siec, sa bowiem informatykami, Mateusz jest programista i siedząc z nami wieczorem przy stole klepie kod serwisom internetowym, a Andrzeju zajmuje się grafika. Scenka rodzajowa: siedzimy wszyscy razem poznym wieczorem i gadamy o pierdolach, normalna towarzyska nasiadowa, mlodzi jednak maja przed soba kompy i pada pytanie: ‘to co chlopaki, kiedy kończycie prace?’ Z tej dwojki rekrutuje się kolejny kaleka na chacie, Mat bowiem zaliczyl potencjalnie grozny slizg na motorku i przez ostatnie dni przyjmuje przeciwinfekcyjne antybiotyki, na widok browara obchodzi się ze zloscia smakiem i lize rany, które jednak wydaja się wygladac coraz lepiej. Trzymamy kciuki. Kontuzja nie przeszkodzila mu jednak zaangazowac się w pomoc przy przygotowywaniu jackfruit curry, czyli curry z jackfruita (normalnie by się moja profesorka od translatoryki az wzdrygnela widzac to jakze zgrabne tłumaczenie. Ale przecież curry to każdy wie co to jest, a jackfruit to z kolei ja nie wiem jak jest po polsku. Owoc jest wielkości tak ze dwóch pilek lekarskich, czyli ogromny i niełatwo go oprawić, wyszukaliśmy na youtubie instrukcje, która nam slabo chodzila ze względy na bardzo slabe lacze i poszliśmy na zywiol. Kroil Mateusz i po chwili miał łapy tak upieprzone czym, co w konzystencji przypominalo taka bardzo rzadka i wyjątkowo lepka, klejaca gume do zucia. No nie chciało to za cholerę zejść z lap, ani alkoholem (takim czystym, do celów medycznych), ani piaskiem, ani sola, chyba tez octu probowalismy, masakra, a Mati jeszcze musial pracować tego wieczoru. Trzeba było się jednak przeprosić z internetem i jakos otworzyć googla, naswietlic mu problem i dowiedzieć się, ze kleista mase najlepiej usuwac olejem kokosowym. Zeszlo po minucie, potega wiedzy w internecie znowu o sobie przypomniała. Po wspólnym uporaniu się z tymi brudnymi lapami i sajgonem w kuchni, Monia przygotowala z tego jackfriuta smakowite curry z ryzem. Wyszlo to fajnie, z kokosami, chilli, czosnkiem, imbirem itd., bo ten owoc ma bardzo ciekawa teksturę (fakturę?) i smak, często określany jest mianem vegetable meat, czyli warzywnego miesa (tez mało zgrabne tłumaczenie)

Wies, a wlasciwie te spora czesc, w której się zatrzymaliśmy, zamieszkuje polaczony wiezami rodzinnymi klan i wszyscy zyja ze sobą w dużej bliskości, zarówno fizycznej (chałupy sa postawione blisko siebie, mieszkancy co rusz maja okazje do interakcji) jak i psychicznej, czuje się, ze każdy z każdym nauczyl się koegzystować w harmonii i zgodzie, nie ma tutaj zresztą innej opcji. Nie ma tutaj miejsca na izolacje, w przeciwieństwie do miast, w których paradoksalnie mieszkają tlumy, a niejeden czuje się samotny i, co niezwykle smutne, zasadniczo da się przezyc cale zycie nie nie angazujac się w bliższe relacje z kimkolwiek, taka samotność w tlumie. Tego tu nie ma.

filmik: 100 lat dla szamana po polsku i filipinsku

[To jest druga czesc wynurzen z autobusu z Mandaue do Hagnai, bo jechal i jechal, wiec Monia podzielila na dwa wpisy, troche sie rozpisalem, a chcialem wlasciwie wspomniec o dwóch mocnych akcjach z ostatnich paru dni.] Otoz ja kiedyś byłem świadkiem świniobicia, ale chyba nic nie pamiętam poza ta wiszaca za noge swinia, a może w ogole mi się wydaje. Monia z tego co wiem, tez w takim czyms nie brala udziału. A tu lokalsi ze wsi  ubili, wyprawili, zajebiscie przyprawili nam calkiem sporego swiniaka i razem upiekliśmy go na roznie u Grocha na podworku, no po prostu nie mogliśmy uwierzyć. Wszystko na naszych oczach, jedynie wyciągania wnętrzności nie ogladalismy, bo ostrzegano, ze może zepsuc apetyt. Az tak bardzo nas to nie interesowalo, żeby ryzykować. W każdym razie ten swiniak, no bajka, wlali do niego jakas marynatę z warzywami, cebula, czosnkiem, porem i jakimiś innymi lokalnymi przyprawami i ziolami. Co ciekawe zanim panowie zaszyli brzuch prosiaka z ta marynata w srodku nalali jeszcze do srodka ze dwie butle Sprite’a i polalewali go i marynata i spritem jak się tak na tym pędzonym reczna korbka roznie obracal. Cale zamieszanie trwalo caly dzień, tak od południa po pozne godziny wieczorme, zeszla się cala rodzina z wioski, znajomi, dzieciaki, nawet przez moment zastanawiałem się, czy dla wszystkich wystarczy, ale jemy swiniaka do dzisiaj (poniedziałek), a pieczony był w sobote. Chrupiaca skora z takiego zwierzaka to jest po prostu cymes, te przyprawy i marynata wcierana pedzelkeim zrobionym z trawy cytrynowej, dodatkowo chyba ten slodki sprite ja jakos dodatkowo karmelizuje, jakby to  ladnie sciac i podac to normalnie ma to potencjal na michelin star dish, zupełnie nie przesadzam (chociaz w sumie nie bardzo mogę takie opinie wyglaszac, bo w gwiazdkowanej restauracji jeszcze nie byliśmy) No wiec ta swinia to był wypas, poporcjowana na lisciach banana u Michala w kuchni, uczta dla wszystkich, potem z tego, czego nie zjedliśmy prosto z rozna DenDen ugotowala wielki kociołek lokalnego takiego gulaszu (stew), tez z ziolami, imbirem itp., tez jemy do dzisiaj. Przez te swinie w ogole ostatnio nie jem ryb, chociaż ryby sa w chacie codziennie, w Maricabanie jest maly ryneczek, gdzie swieze ryby sa codziennie i tez albo je grillujemy, albo robimy na parze. Kilo za 8zl, wiec dobra cena, dwa razy dziennie swiezy towar, chyba, ze jest wysoka fala. Raz rybak nie wrocil, wyslali misje ratunkowa, bo pomyśleli, ze przez te fale skonczylo mu się paliwo, ale wszystko dobrze się skonczylo, chlop zyje. Nie zyje za to jedenastu innych smialkow, którzy plyneli lodzia rybacka z Cebu, bo ze względu na warunki pogodowe (wysoka fala) nie kursowaly promy. Niestety lodz nie dala rady no i zle to się dla tamtej załogi skonczylo, ale podobno to nic nadzwyczajnego, ze rybacy woza pasazerow gdy ze względu na niepogodę zawieszony jest prom. Ta jedenastka to pare dni przed naszym przyjazdem. A już po przyjeździe we wsi rozbila się na palmie dwojka imprezowiczow wracajaca po pijaku skuterem z jakiejś imprezy. Tyle wiem od sasiadow, skuter stoi do dzisiaj pod postetunkiem policji w Santa Fe, chyba robi za straszak i wyzwalacz nowych porcji zdrowego rozsądku.

Wracajac do akcji, druga była taka, ze do wsi przyjechala taka objazdowa dyskoteka, na której wcześniej byliśmy w Santa Fe i poszliśmy cala ekipa po wszamaniu tego swiniaka. Odbywalo się to na wiejskim boisku do koszykówki, bo tutaj każdy ma na punkcie koszykówki fiola, zaszczepili im te milosc oczywiście Amerykanie w ramach krzewienia kultury fizycznej podczas swojej tutaj bytności. Boisko do koszykówki jest w każdej wsi, a do tego na wielu palmach sa domowej roboty tablice, obręcze, cos jak w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy zaczynali pokazywać w polskiej telewizji lige amerykanska, pamiętam jak dziś, hej, hej, tu NBA, Szaranowicz chyba, sam mielm dwa kosze na podworku za domem. We wsi od paru dni rozgrywany był turniej koszykówki, az sam się dziwiłem, bo chłopaki lupali non stop, a az tylu ich we wiosce nie ma. Podobno zjezdzaja się z całej wyspy. I to boisko robilo potem wieczorem za dancefloor z tym, ze tance wygladaly tak, jak pisałem wcześniej, czyli po wybrzmieniu piosenki wszyscy schodzili z pola walki tutaj jeszcze dodatkowo wychodząc z terenu zabawy i stajac za plotem z rekami tak przewieszonymi jak miał Kazmirz Pawlak jak wolal Kargula do plota. Jakos Grochu tak to zorganizowal, ze wstawili nam na to boisko stol i krzesła i cala ekipa, razem z rodzina ze wsi zasiedliśmy przy tym stole, normalnie loza VIP, ci nastoletni lokalsi wokól ogrodzenia, obcinka, komentzarze, dodatkowo jak tanczylismy z ekipa (było nas z szescioro Polakow chyba), a już pisałem, ze narod tu niezbyt wyrosniety, wiec tak cala reszta nam siegala może do piersi maksymalnie, takie to było trochę abstrakcyjne, jakbyśmy tam z innego swiata przyjechali, co po części jest w sumie prawda. Impreza była zajebista i dawno się tak nie wytanczylem do tak gownianej muzy, w sensie co kto lubi, ale to nie była nasza bajka. Wtedy nie było to jednak istotne, let the beat control your body. Wjezdzajac w szostke na taka dyskotekę w nieznajomej wsi w Polsce można pewnie w najlepszym przypadku zaliczyć sztachetami po nerach, ogolnie nawet myslalem, czy ta nasza vip loza, aneksja dancefloora i ogolnie zachowywanie się jak u siebie (ale przypominam, ze wśród nas była grupa Filipinczykow z klanu mieszkającego w tej samej wsi, ich fyrtel zaczynal się wlasciwie 50 metrow dalej po drugiej stronie ulicy) no wiec zastanawia;lem się, czy nie odbiorą naszego zachowania za prowokacyjne, ale chyba nie odebrali, bo problemów nie było.

Ciag dalszy nastapi, bo zostajemy z wielka radoscia. Za chwila przesiadka na prom z Hagnai do Santa Fe. Obawialem się trochę tej wyprawy, bo po pierwsze pobudka o 03:45, a o tej godzinie to my często jeszcze nie idziemy nawet spac, a po drugie plan był napięty. Ale wygląda na to, ze nie trzeba się było martwic na zapas. Nigdy nie warto. Pozdro.

Zmiana planow- a jednak Filipiny :)

Mial byc Bangkok podejscie numer trzy, potem runda na polnoc I odwiedziny w Laosie, nasluchalismy sie mnostwa poztywnych opinii, wiele osob mocno polecalo, a ceny dodatkowo zachecaly. Wiec te bilety do Bangkoku cierpliwie czekaly w systemie, a nam coraz bardziej podobaly się Filipiny, mimo, ze caly czas jak na razie spędzamy na Bantayanie, a może wlasnie dlatego. W każdym razie siedzimy wlasnie w autobusie, który spod Cebu City, konkretnie Mandaue, wiezie nas z powrotem w strone miejscowości Hagnaya i dalej prom z powrotem na Bantayan, a w paszportach schna pieczatki po przedluzonej wizie. Tajczyki musza na razie poczekać, mamy teraz papier na pobyt do końca marca i pewnie dużo szybciej się stad nie ruszymy, znaczy z Filipin, bo po wyspach pewnie poskaczemy, szkoda by było tego nie robic, miejscówki sa fantastyczne, do tego kusi nurkowanie, czego tutaj nie ma. Po pierwszym telefonie do Cebu Pacific wiedzieliśmy tyle, ze bilet, owszem, można anulować, ale zwrotu kasy nie będzie, czyli wlasciwie wiedzilismy tyle, ile przed ta dość w sumie zabawna rozmowa telefoniczna. Okazalo się potem, ze da rade w ciągu 90 dni większość kwoty wykorzystać na zakup innych biletow tych linii, wiec w sumie spoko, bo i tak do tego Bangkoku będziemy smigac na tajski nowy rok, żeby zakonczyc z przytupem. W każdym razie zostajemy, na razie u Grocha, ale chyba trzeba będzie pokombinować, bo sa okresy, ze chłopak nie ma wakatow. Się pomyśli. Dzis na przedluzke tej wizy ruszyliśmy we trojke na skuterze o czwartej rano, by zlapac pierwszy prom na wyspe Cebu (jest tam najbliższe biuro imigracyjne) o piatej rano. Chodzilo o to, żeby te wize przedluzyc i wrocic tego samego dnia, a podróż w jedna strone trwa co najmniej 5 godzin jak nie więcej (prom to z półtorej godziny minimum, potem ponad trzy godziny autobus do Mandaue, szukanie urzędu (to nam odpadlo, bo normalnie caly autobus z przejeciem nam pokazywal gdzie i kiedy wyskoczyć zamiast jechać na terminal i stamtąd brac taksowke. Cala procedura potrwała z pol godziny, może trochę dluzej, ale jest jedenasta jesteśmy w drodze z powrotem na prom, wiec wygląda to dobrze. Ostatni odchodzi co prawda dopiero o 17:30, ale te ostatnie lubia wypadac, a nie uśmiecha się nam szukanie w ciemno noclegu w Hagnai. Autobus dalo rade zlapac z ruchu ulicznego po prostu machając, wiec odpadla nam tez konieczność jazdy na terminal. O matko, ale nudze.

Sama przedluzka wizy to była formalność, w ogole zauwazylem, ze nikt tu na nic nie patrzy (nie tylko na Filipinach, w ogole w tej części Azji) i o ile wszystkie rubryki jakichś tam formularzy sa wypelnione (porządek musi być), to urząd jest zadowolony i klepnie jak leci. Nasi znajomi podrozuja aktualnie po Ameryce południowej i pisali, ze trzeba było naprędce kombinować dla urzędnika imigracyjnego rzeczywisty adres miejsca, w którym ma się zamiar zatrzymać (to nie jest nigdy problem, jak się wie wcześniej, bo można wpisac jakikolwiek hotel z intenetu, w samolocie na to za pozno), a potem jeszcze ten urzędnik o ten adres wypytywal. No normalnie albo pech, albo jakas wyzsza kulturwa biurwokracji. Zdarzalo się nam dosłownie wpisac zamiast tego adresu zatrzymania: dom kolegi, bantayan, filipiny, a dzisiaj w rubryce referencje wpisaliśmy dane kontaktowe kolesia, który wozi nas skuterem, jak nie możemy jechać sami, bo Monia miala akurat jego numer pod reka i w ogole nikt nie mrugnal okiem. Imie nazwisko, miejscowość wszystko w tym temacie. Po tej akcji w Ameryce chyba jednak zaczniemy wpisywać cos, co chociaż wygląda jak adres, bo po co kusic los dla jakiejś zgrywy. Z tym chłopakiem na skuterze to jeździmy normalnie we trojke, policja nic nie robi, na początku jak widziałem taka zaloge na motorze to chciałem robic zdjęcia, teraz sami tak smigamy i nic w tym nie ma dziwnego. A typ jest taki, ze na początku nie było wiadomo o co chodzi, dom ma w centrum tej okolicy, w której mieszka rodzina DenDen, mieni się ta chata wszystkimi kolorami teczy, udekorowal farba nawet okoliczne palmy, na ganku zrobil cos na kształt mini ogrodu botanicznego polaczonego z plenerowa galeria, bo jest ogolnie rzeźbiarzem, trzeba to jeszcze sfotografować. Zasadniczo wioska ma trochę podsmiechujke, ale chłopak jest na maksa w porządku, my go bardzo lubimy.

W każdym razie jesteśmy kupieni przez te cale Filipiny, znaczy nie cale, tylko to co widzieliśmy, wiadomo o co chodzi. Zycie plynie leniwie, ale jest plaza, jest slonce, jest tanio, jest bardzo sympatycznie, co chwila pojawiają się tu i owdzie nowe ekipy (i w zyciu by człowiek przed wyjazdem nie pomyslal jak się ciagle otwieraja nowe możliwości) wiec jest to fajny odpoczynek po paru intensywnych miesiącach ostatnich. Zreszta w zamysle od początku miało to wygladac tak, ze te dwa miesiące zostaniemy na Filipinach i tylko jakies takie dziwne wrazenie odniesione na początku sprawilo, ze pospiesznie i pochopnie kupiliśmy te bilety do Bangkoku. Po paru dniach człowiek wsiąka, na wsi jest jeden ośrodek wypoczynkowy z sześcioma małymi domkami, może w sumie więcej jest tych osrodkow, ale o nich nie wiemy, to nie jest miejsce turystyczne,  mieszkamy u chłopaka, który jest w związku z Filipinka i ma z nia corke, sila rzeczy wniknal w lokalny klimat i my, jako jego goście, zostalismy również bardzo cieplo przyjęci i non stop spotykamy się z wyrazami sympatii i zyczliwosci.

Bantayan, Filipiny – Santa Fe

Z Darkiem, Ania i Mackiem zaliczyliśmy jak zwykle zestaw obowiązkowy, przeplywke lodka na przybrzezna rafe, krotki snorkelling (na wyspie nie ma centrow nurkowych), wizyte na nieodleglej, acz osamotnionej Paradise Beach (nazwa mowi wszystko), na która można się dostać tylko lodzia, lub przedzierać przez dzungle, a potem zadaliśmy szyku doplywajac na kolacje do jednego z bardziej znanych osrodkow w Santa Fe lodzia od strony morza. Bantayan objechaliśmy we czworke ciasnym motorowym tricyklem, odwiedziliśmy targ rybny w stolicy wyspy, posmigalismy po innych wioskach, popodziwialismy widoki. Lokalna ciekawostka jest taka, ze wyspa jest koralowa i dosci ciężko się w tym kopie/kuje. Ludzie umierają jak wszędzie indziej, zatem z braku możliwości chowania ich w ziemi, buduje się dla tych trumien na powierzchni betonowe skrzynie (cos na pomysl naziemnych grobowcow, ale znacznie mniejszych, niewiele większych od trumny). Wyglada to dosyć przerazajaco, chcialismy się zatrzymać i przyrzec się z bliska na spokojnie, ale zostaliśmy poinformowani, ze na takie cmentarze się nie chodzi (nie potwierdzałem potem tej informacji)

Na pewno za to Filipinczycy duza wagę przywiazuja do wszelkiego rodzaju czarow, urokow, zaklec itp. oraz do opartej na ziolach medycyny naturalnej (trochę inny temat, ale wrzucam przez pospiech do jednego wora) Wiecej na ten temat na blogu Grocha, wiec nie będę przepisywal, napisze jednak, ze tak jak no po prostu nie wierze w takie historie absolutnie, to przed jedyneczka (siku) na swiezym powietrzu mowi się tabitabi, a jak ktoś komplementuje twoja urode (nagminne i powszechne) to trzeba powiedzieć bujag na wypadek jakby ten ktoś chciał rzucic urok. I te dwa odczyniajace zaklęcia stosowaliśmy, pol zartem pol serio, ale jednak.

 Wieczory w Santa Fe spedzalismy na tarasie tego domku na plazy przy kawie, piwie, i rumie. Tak się zlozylo, ze często jadaliśmy w szwedzkiej knajpie Blue Ice w centrum (acha, z centrum na obrzeza jest z 10 minut pieszo, wiec to sa żadne odleglosci), jakby co polecam, rewelacyjne jedzenie, jakiego nie powstydzilaby się niejedna europejska knajpa na średnio przyzwoitym poziomie, nie był to oczywiście fine dining, ale bardzo smaczne i ladnie podane dania. Trzeba było na nie poczekać, nawet do dwóch godzin, ale ze siedzieliśmy tak w piatke przy drinkach to nikomu się nigdzie nie spieszylo. Woda no po prostu lazurowa, wzor lazuru do tego laboratorium pod Paryzem, co się w nim znajduja wszystkie inne wzory, kolor bajka, o roznej intensywności w zaleznosci od pory dnia, zachmurzenia, kata padania promieni słonecznych itp., absolutnie jest to fenomenalne i ciekawi mnie jak zdjęcia to oddadzą.

Dziewietnaste urodziny Macka swietowalismy hucznie w przybrzeżnym ośrodku, tym samym, do którego wcześnie przycumowaliśmy na kolacje. Malo prawdopodobne, by polskie ’sto lat’ rozbrzmiewalo z taka moca kiedykolwiek wcześniej na tej plazy, a i następcom będzie ciężko, oj lalo się strumieniami, jadlo się smacznie, rozmawialo madrze (do czasu). Mielismy okazje poznac dziwnych filipińskich kolegow, tak na oko ze dwa razy większych od swoich ziomkow, mówili ze sa politykami, czy cos, kongresmenami, na moje mogly to być po prostu chłopaki z miasta, tym bardziej, ze zanim się do nas dosiedli (zaproszeni, nie na sile) dyskutowali z wlascicielem osrodka, urodzonym w Peru Japonczykiem, z którym tez cos tam potem lyknelismy. Facet ma ciało cale w tatuażach, zywcem jakby go wyciągnęli z Jakuzy, do tego, kruca bomba, dobra twas, na aktora by się nadawal. Wiec impreza była zajebista, (dzieki jeszcze raz Ania i Darus za zaproszenie, Maciek, sto lat), a niedobitki udaly się po wszystkim na lokalna dyskotekę pod golym niebem, tez ciekawy temat, bo tlum się wygina na klepisku, po czym gdy piosenka się konczy to wszyscy, ale dosłownie wszyscy schodzą na boki i plac pozostaje pusty do czasu, az ktoś wykupi nastepna piosenke (bo wstep jest darmowy, ale za muzyke się placi na sztuki, ale chyba tanio), zacznie tanczyc i dopiero potem powolutku dolacza reszta i tak w polowie kawalka znow już szaleje caly tlum i nie można się ruszyc.

Lokalna ludność jest biedna, widać to zarówno w miastach, jak i wsiach (co ciekawe, w oczy w wielu miejscach rzuca się czystość, te wioski sa normalnie caly czas zamiecione, a ze zwykle sa pod palmami i z tych palm i innych drzew co chwila cos spada, musza być zamiatane często). Ludzie nie wygladaja jednak na specjalnie ta bieda przejętych, zasadniczo sa usmiechnieci, choć otwartość raczej dopiero odwzajemniają niż okazuja ja jako pierwsi. Wystarczy jednak uśmiech, czesc i otwarta dlon by z powodzenie przelamac jakies początkowe lody. Kazda rodzina do co najmniej kilkoro dzieci, gdybyśmy my tak dawali rade, o ZUS nie trzebabylo by się maprtwic. Dzieci sa nastawione bardzo przyjaznie, w Marikabanie jest ekipa, która zna nas po imieniu, na plazy nieodmiennie mamy towarzystwo, dziewczynki uwielbiają Monie, pozuja jej do zdjęć, tancza do filmow, zaplataja jej warkocze, bo blond wlosy to tu ewenement, potem ogladaja te filmy i zdjęcia wybuchając co chwila smiechem, ogolnie jest to bardzo sympatyczne.

Zwraca uwage duza liczba białych starszych panow ze znacznie młodszymi tutejszymi partnerkami, kiedyś bym się pewnie chciał wypowiadać bardziej radykalnie, ale po tych kilku miesiącach w Azji człowiek się po prostu przyzwyczaja, scenki się opatrza i skoro nikt nikogo do niczego nie zmusza, to to niech sobie ludzie zyja w takich konfiguracjach, jakie im w danej chwili odpowiadają.

Nachodzi tez człowieka taka refleksja, ze trzeba być niezmiernie wdzięcznym za zdobycze cywilizacji, bo dzięki niej Zachod zyje na nieporównywalnym poziomie. Jednak jednocześnie jesteśmy tej samej cywilizacji ofiarami w takim sensie, ze bez niej z pewnoscia byśmy poginęli. Wystarczy wyobrazić sobie na przykład swiat, w którym z jakiegoś powodu zabrakło elektryczności. Ludzie tutaj zyja wlasciwie dalejtak, jak zyli, jedyna niedogodnoscia bylby fakt, ze nie mogliby spedzac wieczorow siedząc cala rozdzina przed telewizorem (co jest powszechne w domach gdzie jest prad), wiec tak naprade wyszloby na lepsze. Byliby w stanie zyc mieszkac i wyzywic się z grubsza tak, jak dotychczas. Można sobie wyobrazić, za zachodnie miasta na wypadek takiej ewentualności pograzylyby się w chaosie i anarchii, po paru dniach zapanowalby glod, kompletna nieporadność itp., a na taka mi się zebralo dygresyjke. Acha jeszcze by Filipinczycy nie mieli karaoke, co już by stanowilo większy problem, ponieważ zasadniczo bardzo lubia. Siedza przed ekranami gdzie popadnie, pod sklepami, lokalami, w domach chyba tez, większość wyje bez litości dla bebenkow usznych towarzyszy niedoli, ale nie o to chodzi, jest spiew, jest zabawa, jest rozrywka, jest wesoło. Kolumny glosnikowe, naturalnie, im większe, tym lepiej, często ogromny powod do dumy wlasciciela, tu jest srodek dżungli, ale ludzie jednak mieszkają i dudniący bas często dobiega z oddali.

Jednym z ważniejszych wplywow kolonialnych jest silne przywiązanie do katolicyzmu. Jan Pawel II wielokrotnie odwiedzal kraj, był tez na Cebu, ogolnie darzony jest sympatia i wspominany milo. Filipiny sa z pewnoscia dla Watykanu bardzo strategicznie istotnym przyczółkiem katolicyzmu w tej części swiata. Niestety (nie doszukuje się na sile korelacji) Filipiny sa jednocześnie krajem, co do którego panuje w sieci dość zgodna opinia, ze jest jednym z najniebezpieczniejszych, o ile nie najniebezpieczniejszym krajem regionu. Osobistych złych doswiadczen nie mamy.

Po wyjeździe Darusi, tak jak było planowane i ustalone, choć były po drodze zawirowania i turbulncje, wrocilismy do Grocha by pobyczyć się nic nie robiac na plazy. Dotyczczas każdy przystanek na trasie oznaczal do kilu dni pobytu, dni zazwyczaj intensywnie wypełnionych przez program. Tu mielismy zostać dwa dodatkowe tygodnie, w malej wsi, wiec zastanawialiśmy się, co my tu wlasciwie będziemy robic. Zebu Was nie nudzic, na szybko, czas okazal sie zajebisty, spędzany na plazy z dzieciakami, na tarasie przed domem (uczucie jast taki, jakby to był duzy domek letniskowy), przyjechaly jeszcze 3 ekipy, Beata i Czarek z Koszalka, Marek z Dublina, Mariusz, z dzwieczyna z Manili, (wyprowadzil sie, bo zostaje na Bantayanie dluzej i wczoraj była parapetowa w jego nowej chacie w Santa Fe) ogolnie na nude nie można było narzekac, poplywalismy jeszcze lodka, zezarlismy na surowo zlapane na rafie jezowce, pogrillowalismy ryby i owoce morza na plazy, zlapalismy i daliśmy rade meduzie (myslalem, ze to miekka galareta, a ta nasza miała taka fakturę, jakby ktos zrobil galart i dal dużo za duzo zelatyny, no twarda była bestia. Je się to surowe polane jedynie octem. Jedyna rzecza jaka wyplulem był krab pustelnik (ten co mieszka w zaadoptowanej muszli po ślimakach, ogolnie bardzo powszechny stwor tutaj), ale wyplułem po prostu dlatego, ze był niesmaczny, bardzo intensywny rybny smak i zapach, jeszcze gorszy od tych tajskich rybnych kulek, które wrzucają do niektórych zup. Zaliczylismy jeszcze raz, czy dwa snorkelling w okolicy, kapitana lodki dalo rade namowic i pozwolil nam uchwycić się tych ploz po bokach lodzi i tak z nami plunal, a my podziwialiśmy podwodny swiat bez konieczności wachlowania pletwami. Jednym słowem nudno nie było i gdyby nie fakt, ze mamy już bilety do Bangkoku, pewnie przedluzalibysmy tutejsza wize. Zatem Bangkok, podejście numer trzy.

cdn…